Poeta z Dobrzynia nad Drwęcą, Jan Jagodziński, w utworze pt. Pamięci Chopina pisał:
„Twórca polonezów,
gdy w Szafarni bywał,
W Oborskiej
świątyni na organach grywał.
Na tych, które
dotąd wielbią Niebios Pana,
Nad którym boleje
Maryja stroskana…”
O, Pani Oborska, już od czasów dawnych,
Miałaś na tej Ziemi wielu wielkich, sławnych,
Którzy złotą głoską w dzieje są wpisani;
Są dumą narodu, przez niego kochani!...
Ciesz się, że
współcześnie, też masz dzielnych synów,
Którzy Ci nie
szczędzą tak chwalebnych czynów;
Kochają Ojczyznę,
dla niej żyją, tworzą,
A szanując
przeszłość, jej kulturę mnożą.
Zagrały organy na kościelnym chórze,
Czyżby duch Geniusza siadł przy klawiaturze? –
Bo tony ich smętne, swojskie, narodowe,
Każą przed Chopinem nisko skłonić głowę…”.
II
Bł. Stefan Wyszyński, opowiadał członkiniom Instytutu
Prymasowskiego, o tym jak w czasie kolejnego pobytu Ojca w Rzymie - a było to w
1971 r. - zgłosiła się do niego, do Instytutu Polskiego na Pietro Cavalini,
pewna arystokratka francuska ze swoją dame de compagnie. Niełatwo było dostać
się do Księdza Prymasa w Rzymie, gdyż zgłaszało się do niego mnóstwo
interesantów, zwłaszcza ze światowej Polonii. Niezrażona tym markiza postarała
się o audiencję. Rozmowa toczyła się, oczywiście, w języku francuskim. Na
pytanie Ojca: „Czym mogę Pani służyć?” - padła odpowiedź: „Przychodzę do Księdza
Prymasa z ogromną prośbą, aby Ksiądz Prymas zechciał rozpocząć proces
beatyfikacyjny Fryderyka Chopina, którego muzyka porywa cały świat, a zwłaszcza
nas, Francuzów”. Zdumiony Ojciec zapytał: „A czy Pani zna życie Chopina?”.
„Oczywiście! Znam bardzo dobrze” - odpowiedziała markiza. „Czy prosząc o jego
beatyfikację, nie przeszkadzają Pani niektóre fakty z jego życia, np., historia
z George Sand?” - zapytał Ksiądz Prymas. - „To nie ma nic do rzeczy” -
odpowiedziała markiza. Zdumiony jeszcze bardziej Ojciec tłumaczył, że to nie
jest możliwe. Chopin - wielki, prawdziwy geniusz - swoim życiem nie spełnia
warunków wymaganych do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego, czyli do
wyniesienia go na ołtarze Pańskie. „Księże Prymasie - powiedziała dama z
przekonaniem - ktoś, kto tworzył taką muzykę, takie wprost Boskie piękno,
musiał być święty!”.
Ojciec z wielką miłością i cierpliwością tłumaczył, że wszczęcie
procesu beatyfikacyjnego jest jednak niemożliwe, chociaż argumenty pani markizy
są niezwykle trafne, gdy chodzi o związek piękna ze świętością, z tą jakąś
wewnętrzną świętością, którą wielki Fryderyk na pewno posiadał. Ale ona nie
musi być wynoszona na ołtarze.
Za rok pani markiza ponownie przyjechała do Rzymu, do Księdza
Prymasa, z tą samą prośbą. Ojciec był wzruszony jej miłością do Chopina i
zachwytem nad jego muzyką, która doprowadzała ją wprost do religijnej czci i
uwielbienia samego Boga”.
III
Rodzice przyszłego pianisty i kompozytora byli gorliwym katolikami
i taką samą żarliwą wiarę wpajali swoim dzieciom. Była ona` – jak się później
okazało – najważniejszą wartością w życiu artysty, który w wieku 20 lat opuścił
kraj, ażeby uczyć się w Paryżu, jednym z najmodniejszych i najgłośniejszych
miast ówczesnej Europy.
Nowe znajomości, nowe środowisko - w którym Bóg był często na
ostatnim miejscu - sprawiły, że życie religijne Fryderyka - tak
pieczołowicie pielęgnowane przez rodziców w kraju - zaczęło zamierać.
Romanse, wesołe spotkania, liczne koncerty, wycieczki, podróże coraz bardziej
oddalały Chopina od Kościoła i Boga.
Ksiądz Aleksander Jełowicki, jeszcze w kraju przyjaciel Chopinów,
cierpiał bardzo, widząc, że Fryderyk nie przywiązywał wagi do religii i chociaż
był poważnie chory ani myślał o pojednaniu z Bogiem. Ks. Jełowicki w Paryżu
pracował w Polskiej Misji Katolickiej i utrzymywał z Chopinem przyjacielskie
kontakty. W liście do Ksawery Grocholskiej, z 21 października 1849 roku (cztery
dni po śmierci artysty), tak pisał:
"Od lat mnogich życie Chopina było jak na włosku. Ciało jego,
zawsze mdłe i słabe, coraz bardziej się wytrawiało od ognia geniuszu. Wszyscy
się dziwili, że w tak wyniszczonym ciele, dusza jeszcze mieszka i nie traci na
bystrości rozumu, i gorącości serca (…) Zawsze słodki i miły, dowcipem wrzący i
czuły nad miarę, zdawał się już mało należeć do ziemi. Ale, niestety, o Niebie
nie myślał.
Miał on niewielu dobrych przyjaciół, a złych - to jest bez
wiary - bardzo wiele; ci zwłaszcza byli jego czcicielami. A triumfy jego w
sztuce zagłuszały mu w sercu Ducha Świętego. Pobożność, którą z łona matki
Polki wyssał, była mu już tylko rodzinnym wspomnieniem. A bezbożność
towarzyszów i towarzyszek jego lat ostatnich wsiąkała coraz bardziej w chwytny
umysł jego i na duszy jego, jak chmurą ołowianą, osiadała zwątpieniem. I tylko
już mocą wykwintnej przyzwoitości jego się stawało, że się nie naśmiewał głośno
z rzeczy świętych, że jeszcze nie szydził. W takim opłakanym stanie schwyciła
go śmiertelna choroba piersiowa".
Ta choroba piersiowa to gruźlica, na którą wówczas nie znano
lekarstwa. Ks. Jełowicki zdaje sobie sprawę, że przyjacielowi niewiele życia
pozostało i na wszelkie sposoby próbuje skierować jego myśli na duchowe tory.
Bardzo się stara, by zaopatrzyć Fryderyka w sakramenty, ale on nie chce nawet o
tym słyszeć. Kapłan odwołuje się do autorytetu matki, licząc, że jej nauki
staną się teraz jakimś przewodnikiem, rozbudzą sumienie, skłonią do nawrócenia.
Nic z tego. Umierający Chopin wyjaśnił mu, że nie chce zasmucać swojej matki
wiadomością, że umarł bez sakramentów, jednak mimo wszystko nie może ich
przyjąć, bo ich już nie rozumie. Owszem, może się księdzu wyspowiadać jako
przyjacielowi, ale spowiedzi jako sakramentu nie chce.
Agonia Fryderyka trwała kilka dni. W tym czasie ks. Jełowicki
modlił się ze swoimi współbraćmi o łaskę pojednania się z Bogiem. Często
odwiedzał umierającego i mówił mu o miłosiernym Bogu.
12 października 1849 roku lekarz dał mu znać, że Fryderyk
może nie przeżyć nocy. Kapłan niezwłocznie pobiegł do niego, ale chory nie
chciał z nim rozmawiać. Uścisnęli sobie ręce i kapłan ze zmartwiałym sercem
wracał do domu.
Nazajutrz, z samego rana, ks. Jełowicki ponownie przyszedł do łoża
umierającego Chopina.
Powiedział do niego:
- Dzisiaj są
imieniny mojego brata, świętej pamięci Edwarda, którego tak bardzo
kochałeś.
Chopin westchnął wzruszony.
– W dzień mego brata daj mi jakiś podarek - ksiądz szepnął, utkwiwszy
wzrok w przyjacielu.
– Dam ci cokolwiek zechcesz…
– Daj mi twą duszę…
– Weź ją - odparł spokojnie Chopin.
Wszyscy wyszli z pokoju. Podałem Szopenowi krucyfiks i złożyłem go w jego dłoniach; łzy
gorące płynęły mu z oczu. Zapytałem go:
– Czy wierzysz?
Odrzekł mi:
– Wierzę.
– Jak matka twoja cię uczyła?
Odparł:
– Jak matka moja mnie nauczyła.
Ze wzrokiem utkwionym w krucyfiks spowiadał się, płacząc. Przyjął
Wiatyk i Ostatnie Namaszczenie Olejem św., o które prosił.
Od tej chwili cały, rzec można, opromieniony łaską Bożą, a raczej
Bogiem samym, stał się jakby innym człowiekiem; więcej powiem, jakby świętym.
Tegoż dnia rozpoczęła się agonia Szopena: trwała cztery dni i
cztery noce. Cierpliwość, ufność w Bogu i często radość nie ustępowały z jego
twarzy, aż do ostatniego tchnienia. W momentach największych cierpień mówił o
swym szczęściu, dziękował Bogu, głosił swą miłość dla Niego i swe pragnienie
ujrzenia Go co najrychlej. Opowiadał swe szczęście przyjaciołom, którzy
przychodzili pożegnać go i czuwali w sąsiednich pokojach. Nie pozostawało mu
już tchu prawie, konał; nie skarżył się więcej; chwilami tracił przytomność
umysłu. Stroskani przyjaciele przychodzili tłumnie do jego sypialni, oczekując
ze ściśniętym sercem śmierci. W pewnej chwili Szopen, otworzywszy oczy i
spostrzegłszy ten tłum, zawołał:
– Co oni tu robią? Dlaczego się nie modlą?
Wszyscy uklękli za mną; odmawiałem litanię, której obecni, nawet
protestanci, odpowiadali…
Dniem i nocą, prawie nieustannie, ściskał me ręce, jakby nie chcąc
mnie opuścić i mówił:
– Nie zostawisz mnie w tej ważnej, uroczystej chwili.
Przylgnął do mnie jak dziecko, co ma zwyczaj tulić się do swej
matki, kiedy jakieś niebezpieczeństwo mu grozi. Ciągle powtarzał słowa: „Jezus,
Maryja”. Całował krzyż w przedziwnym uniesieniu wiary, nadziei i wielkiej
miłości. Do siostry Ludwiki, która specjalnie przyjechała, by go pielęgnować, i
przyjaciół powiedział:
"Siostro moja kochana, nie płacz, nie płaczcie moi
przyjaciele. Jam szczęśliwy. Czuję, że umieram! Módlcie się za mnie. Do
zobaczenia w Niebie (…) Już mi Bóg przebaczył, już mnie woła do siebie (…) On
mnie oczyszcza. O jakże dobry jest Bóg, że mnie na tym świecie karze!".
Przed samym skonaniem Szopen, co zawsze był tak wytworny w mowie,
chcąc mi zaświadczyć niejako całą swą wdzięczność, jak również, by mi okazać,
jak nieszczęśliwi są ci, którzy bez Sakramentów umierają, nie zawahał się
wypowiedzieć:
– Bez ciebie, mój drogi, zdechłbym jak wieprz.
W chwili śmierci powtórzył raz jeszcze słodkie imiona Jezusa,
Maryi, Józefa; zbliżył krucyfiks do ust swoich i serca, a przy ostatnim
tchnieniu wyrzekł te słowa:
– Jestem u źródła szczęścia!
I skonał. Chopin zmarł w nocy z wtorku na środę, 17 października
1849 roku. Żył 39 lat.
W tym roku obchodzimy 175 rocznicę jego śmierci.
Dziękujemy dobremu i miłosiernemu Bogu za geniusz muzyczny
wielkiego Chopina i za świadectwo jego nawrócenia.
Św. Jan Paweł II powiedział kiedyś znamienne słowa, że:
"Kultura jest dopełnieniem wiary, Naród nie może istnieć bez
Kultury!". „Poeta Fortepianu” krzepił ducha narodu, gdy Polska była
udręczona i wymazana z mapy Europy, a pod wieczór życia odnalazł najgłębsze źródło prawdziwego piękna i dobra,
powrócił do źródła szczęścia – do Boga samego, który z krzyża objął go swoim
ramionami.
O tym źródle nasz wielki Rodak na Stolicy Piotrowej pisał w swoim
poemacie - „Tryptyku Rzymskim”:
„Zatoka lasu zstępuje
w rytmie górskich potoków...
Jeśli chcesz znaleźć źródło,
musisz iść do góry, pod prąd.
Przedzieraj się, szukaj, nie ustępuj,
wiesz, że ono musi tu gdzieś być —
Gdzie jesteś, źródło?...
Gdzie jesteś, źródło?!
Cisza...
Strumieniu, leśny strumieniu,
odsłoń mi tajemnicę
swego początku!
(Cisza — dlaczego milczysz?
Jakże starannie ukryłeś tajemnicę twego początku.)
Pozwól mi wargi umoczyć
w źródlanej wodzie
odczuć świeżość,
ożywczą świeżość”. Amen.
o. Piotr
Męczyński O.Carm.
|